Początki, czyli opowieść o tym, jak zostałam nauczycielką metody Feldenkraisa.
Był rok 2012. To wtedy, za sprawą profesora Shustermana, po raz pierwszy zetknęłam się z metodą Feldenkraisa. Mieszkający w Stanach Zjednoczonych Richard Shusterman jest jednym z najwybitniejszych współczesnych filozofów, jest on także nauczycielem metody Feldenkraisa, autorem wielu książek, między innymi „Świadomość ciała. Dociekania z zakresu somaestetyki” oraz „Myślenie ciała. Eseje z zakresu somaestetyki”. Wiele lat temu zgodził się przyjechać do Polski na organizowaną przeze mnie konferencję „Świadomość ciała – kulturowe i filozoficzne aspekty cielesności”. Akademia Wychowania Fizycznego we Wrocławiu – uczelnia, na której pracuję – nawiązała z Shustermanem współpracę. Podczas jednego z pobytów profesor zaproponował, że poprowadzi warsztaty z metody Feldenkraisa. Postanowiłam dołączyć do grupy doktorantów i wraz z nimi udałam się na zajęcia.
Uczestnictwo w kilkugodzinnych warsztatach było jednym z najdziwniejszych doświadczeń mojego życia. Przez kilka godzin, leżąc na podłodze wykonywałam niewielkie ruchy, podążając za słownymi instrukcjami Profesora. Wtedy zupełnie nie rozumiałam czemu to służy, jaki jest sens uważności, koncentrowania się na wybranym aspekcie ruchu, na świadomym monitorowaniu sekwencji motorycznych, na tak wnikliwym przypatrywaniu się sobie. Warsztaty składały się z dwóch części, które oddzielała przerwa obiadowa. Podczas pierwszej części, próbując zracjonalizować to, że przez godzinę unoszę bardzo delikatnie prawą rękę zmieniając nieco jedynie jej ułożenie na podłodze, pomyślałam, „no cóż, to na pewno czemuś służy, przecież Profesor to poważny facet”. Mój mózg jak oszalały poszukiwał coraz to nowych uzasadnień tej niepojętej aktywności, w końcu uznałam, że to na pewno jest jakiś wstęp, preludium, rozgrzewka a prawdziwa część zajęć rozpocznie się po przerwie! Podekscytowana wróciłam po południu i usłyszałam „połóż się na podłodze i wyciągnij prawą rękę…”. Poczułam się tak, jakby ktoś bawił się ze mną w kotka i myszkę, jakby stroił sobie żarty. Jakże to było odległe od teoretycznej wiedzy, którą z racji umiłowania filozofii, chłonęłam od lat. Podczas pierwszego skanowania ciała, nie potrafiłam odczuć położenia swoich stóp, otworzyłam więc oczy, by sprawdzić, jak one leżą i gdzie się znajdują. Nie pojmując tego w czym uczestniczyłam, zrozumiałam, jak bardzo oddalona jestem od świadomości ruchu, jak bardzo oddalona jestem od samej siebie. Ja! Miłośniczka sportów wszelakich! Wyszłam z zajęć oszołomiona wielogodzinną kontemplacją, w głowie kłębiły się dziesiątki pytań. Wiedziałam, że pytania ważniejsze są od odpowiedzi, one bowiem będąc źródłem namysłu otwierają nas na to, co nowe. W metodzie Feldenkraisa nowe i niezrozumiałe było wszystko. Z trudem mierzyłam się z faktem, że świadomość można rozwijać poprzez ruch.
Poczuciu niezrozumienia towarzyszyła fascynacja połączona z ciekawością i przekonanie, że to jest właśnie TO! Tak, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Metoda Feldenkraisa wydała mi się filozoficzną syntezą, brakującym ogniwem namysłu nad cielesnością. Namysłu nad człowiekiem. Świat empirii był teraz na wyciągnięcie ręki. To właśnie wtedy zamarzyłam, by zostać nauczycielem metody Feldenkraisa. Marzenie nieśmiało kiełkowało w mojej głowie i nie dawało o sobie zapomnieć. Im więcej czytałam o Feldenkraisie, tym bardziej wydawał mi się bliski. Szybko zorientowałam się jednak, że szkoleń nauczycielskich nie ma w Polsce. By zostać nauczycielem, trzeba odbyć czteroletnie szkolenie gdzieś za granicą. Szkolenie nie dość, że trwa cztery lata, to do tego jeszcze kosztuje majątek! W głowie kaskada myśli „nie da się”, „to niemożliwe”, „za drogie”, „za długo”, „zbyt wielki wysiłek”, „to nie dla mnie”, „co z pracą?”, „jak to wszystko pogodzić?”. Odpuściłam. Ale nie całkiem. Szukając informacji na temat szkoleń odkryłam Bones for Life (BFL), ta nieomal nieznana w Polsce metoda została stworzona przez Ruthy Alone, jedną z pierwszych uczennic Feldenkraisa. BFL w swych założeniach i metodyce pracy nie różni się od Feldenkraisa, nie ma tam jednak elementu pracy indywidualnej, przez co szkolenie jest znacznie krótsze, trwa dwa lata. Dziwnym trafem okazało się, że jest w Polsce osoba, która ma uprawnienia do przeprowadzania szkoleń i właśnie organizuje pierwsze w kraju szkolenie nauczycielskie dla trzech osób! Ja byłam czwarta! W 2014 roku zostałam certyfikowaną nauczycielką BFL. Zaczęłam prowadzić zajęcia na Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Było pięknie, ale marzenie o Feldenkraisie wciąż pozostawało niespełnione.
Siła pragnienia sprawiała, że moja moc rosła i przezwyciężała opór. W chwili podjęcia decyzji niezliczone przeszkody, które wydawały się nie do pokonania zaczęły ustępować pod naporem emocji napędzających mnie do działania. I tak niemożliwe stało się możliwym. W marcu 2015 roku rozpoczęłam naukę w Instytucie Feldenkraisa w Madrycie. Przez cztery lata w stolicy Hiszpanii spędziłam w sumie osiem miesięcy. 800 godzin tarzania się po podłodze i poznawania tajników integracji funkcjonalnej. Madryt stał się moim drugim domem, zyskałam wielu znajomych i przyjaciół, z którymi połączyła mnie pasja. Pobyty w Madrycie były czasem niezwykle intensywnej nauki, ale przede wszystkim radości, jaką niesie ze sobą rozwój.
Cztery lata zgłębiania metody Feldenkraisa to najbardziej pouczająca podróż, jaką kiedykolwiek odbyłam, podróż egzystencjalna. Metoda Feldenkraisa to nauka myślenia, patrzenia, odczuwania, dotykania, poruszania się, to spotkanie ze sobą i z Innym. To osadzone w neuronauce ucieleśnienie sokratejskiej maksymy „Poznaj samego siebie”. To poznawanie człowieka, ale nie tego utkanego w filozoficznym dyskursie, nie tego z atlasu anatomii, nie człowieka w ogóle, lecz człowieka z krwi i kości. Zawsze konkretnego, zawsze wyjątkowego, zawsze niepowtarzalnego.